sprawy ostateczne #rambo

Jak dobrze w dniach, gdy ludzie w radiu mówią, że nazizm i faszyzm to lewicowe ideologie, przypomnieć sobie film, w którym faszyzująca policja napieprza się z gościem, który w jednej z końcowych scen płacze, że jak wrócił z Wietnamu to na lotnisku stali ludzie z transparentami i nazwali go dzieciobójcą, a przecież nie byli, nie widzieli, itd. po prawej bandzie.

#film tak zły, że…

…żeby go zniszczyć Hobbity musiały przejść przez całe Śródziemie i wrzucić pierścień do wulkanu …Anton LaVey napisał na jego cześć Biblię …Tim Burton nakręcił film o jego kręceniu z Johnnym Deppem w roli Altmana …wyszła za niego Ewa Braun …po jego obejrzeniu „Happy-Go-Lucky” Leigh’a wydaje się całkiem w porządku …według „Frondy” stoją za nim żydowscy homoseksualiści prowadzący darmową klinikę aborcyjną, w której sprzedaje się tylko Gazetę Wyborczą …fani „Trolla 2” wstydzą się przyznać, że go oglądali …itd

A tak poważnie. Paul Newman, Fernando Rey i Bibi Anderson w jednym filmie. Nie ma Boga.

forrest gump (1994)

Zemeckis, Zemeckis, Zemeckis. Co by tu o nim napisać.  To, że nakręcił 2 wybitne filmy, może nie jest/było do końca niespodzianką, ale w takim razie dlaczego reszta jego dorobku to prawie same średniaki? Chyba, że „Powrót do przeszłości 1” i „Forrest Gump” też są średnie (czyt. na dobrym hollywoodzkim poziomie), a ja po prostu zachorowałem na nie w dzieciństwie  i nie mogę się wyleczyć? Tak czy owak w obliczu groźby przepoczwarzenia się wpisu w laurkę przechodzę od raz do wad.

FG sugeruje, że w alegoryczny sposób opowiada o czymś w rodzaju dwoistości Ameryki i jej dziejów – po jednej stronie jest swojskość, konserwa, zdrowa tkanka, moralna większość, itd; a po drugiej bunt, kontrkultura, protest, narkotyki, rokendrol, aids i zagubienie. Oczywiście cały problem Ameryki polega na tym, że te dwie Ameryki nie mogą być razem, bo zawsze coś, jak nie wojna, to choroba, ale tak generalnie to ta zbuntowana Ameryka po prostu nie rozumie, że ta może nienajmądrzejsza, ale poza tym dobra i poczciwa ją po prostu kocha i tylko z nią, tylko razem, tylko na zawsze, a Bóg zaraz, itd.

No i niby wszystko fajnie, ale czy ta poczciwa, forrestowa Ameryka naprawdę istnieje? Bo ja mam wrażenie, że prawdziwym negatywem tej zbuntowanej jest niestety Ameryka wsteczna, rasistowska, ksenofobiczna, Ameryka spod znaku McCarthy’ego, Reagana i wspierania dyktatur i jeszcze Coca-Coli, wojny Wietnamskiej i McDonaldsa. Krótko mówiąc wszystko tylko nie Ameryka „szlachetnego dzikusa” jaką zdaje się proponować Zemeckis. Wystarczy popatrzeć jak w FG pokazany zostaje problem rasizmu – mamy właściwie 2 scenki – 1. z pierwszymi czarnymi studentami na Uniwersytecie Alabamy (czyczegośtam) i 2. z przodkami Bubby, którzy od pokoleń usługiwali białym (o ile to jeszcze rasizm); więcej nie pamiętam, a przecież duża część filmu rozgrywa się na prowincji stanu, który się nazywa Alabama, czyli tak samo jak kawałek Johna Coltrane’a, nagrany z okazji tego wydarzenia, o którym Zemeckis zdaje się nie wspomina.

Czyli disney. Ale wybaczalny. Chyba dlatego, bo wystarczająco dobra historia rozgrywa się u postaci drugoplanowych takich Jenny, porucznik Dan, względnie Bubba i Matka Forresta. Któż nie lubi opowieści o prześladującym cieniu przeszłości, od którego w końcu udaje się uwolnić dzięki miłości i ciężkiej pracy by za chwilę dostać od niego ostatni nóż w plecy w postaci HIVa, albo o upadku i odkupieniu poprzez stawienie czoła przeznaczeniu skutkującym małżeństwem z pulchną pielęgniarką, albo o sukcesie zza grobu, itd? Zemeckisowi udaje się nawet uchwycić coś na kształt kompromisowego wymiaru szczęścia – Jenny osiąga je wychodząc za faceta delikatnie mówiąc mało bystrego (właściwie poświęcając się, ale o tym za chwilę), a porucznik Dan odwieszając na kołek fantazję o podzieleniu chwalebnego losu przodków i przyjmując zasadę rzeczywistości (pieniądze i pulchna pielęgniarka).

FG kończy się gdzieś w okolicach początku lat 90 i nie trzeba się specjalnie napinać, żeby odszukać w nim bajkę o szczęśliwej dekadzie, w której historia Ameryki (a może nawet całego świata) dobija do swojego logicznego końca i osiąga spełnienie. Co prawda w filmie mit ten pojawia się pod postacią nadziei związanej z Forrestem juniorem, no ale nie oszukujmy się – podziały zostały zniesione, wojny wygrane (ok, zakończone), prawa zrównane, wszyscy zatrudnieni – nareszcie można posyłać dzieci spokojnie do szkoły.

Co ciekawe, w pewnym sensie ta ostateczna sielanka jest zasługą Jenny, która niczym jakaś 2-planowa bogini płodności przeszedłszy przez piekło dała życie nadziei i zrobiwszy swoje odeszła by użyźnić ziemię. Ale tę kwestię pozostawię już doktorantom badającym problematykę płci w tekstach kultury.

#somebody call Nino

Moment, w którym okazuje się, że oglądasz sztukę na 5 aktorów. Bezsensu.

hańba / skammen (1968)

reż. Ingmar Bergman
scen. Ingmar Bergman
wyst. Max von Sydow, Liv Ullman

Oczywiście z jednej strony jest tutaj tragedia jednostki, pojedynczego człowieka, po którym przetacza się bezduszna machina wojny; z drugiej klasyczne bergmanowskie, z góry skazane na klęskę, toksyczne małżeństwo; z trzeciej jak zwykle rozważania o samotności (w obliczu…) i jej alternatywie, czyli życiu w związku…

Ale mi ten film utkwił w pamięci głównie ze względu na to, że wykorzystuje ciekawy motyw artysty jako najbeznadziejniejszego stworzenia jakie ewolucja i cywilizacja razem wzięte kiedykolwiek wydały na świat. Zdaje się że nie jest to temat w literaturze jakoś specjalnie rzadko spotykany – po raz pierwszy czarno na białym zetknąłem się z nim w jakimś wywiadzie z Barthes’em, gdzie filozof (?) metaforyzował, że on i jego koledzy humaniści (artysta humanista jeden pies) są skutkiem trawienia społeczeństwa. Kojarzę też warianty komediowe gdzieś u Mrożka, Canettiego, może w Operetce Gombrowicza, w sumie Vladimir i Estragon to też jakby intelektualiści, gdzie jeszcze… Może potem sobie przypomnę (starszy Wierchowieński z Biesów? Bernhardowski Kant? Pstrąg Zabijucha (jak się nazywał ten tłumacz)!? itd?). Tak czy inaczej ciekawa sprawa – tak jakby artyści chcieli dystansować się od swojego burżuazyjnego albo ostatnio-człowieczego (czy jaktotam Nietzsche nazywa) uwarunkowania, albo po prostu uskuteczniali samo-nienawiść. No bo oczywiście o zwykłej nudnej autoironii, czy parodii nie może być mowy.

No i coś w sumie jest na rzeczy. Taki przeciętny wybitny artysta jest totalnie uzależniony od społeczeństwa które przecież, zgodnie z modernistyczną normą, powinien komentować/krytykować/podważać – bo jak przyjdzie co do czego (na przykład wojna jak w „Hańbie”), to pozostają mu tylko sny o spokojnym graniu jakiegoś koncertu smyczkowego Bethovena, albo innego Haydna, a poza tym całkowite zdanie się na zaradną żonkę (u Bergmana chyba też artystkę – fallocentryzm alert).

Oraz: w „Hańbie” z jednej strony streszcza się bergmanowskie spojrzenie na  upadki i wzloty małżeństwa/związku, ale z drugiej pojawia się świadomość, że wobec realnego zagrożenia wszystkie te średnioklasowe patologie nagle tracą znaczenie, ale z trzeciej okazuje się, że mimo wszystko nadal powracają. I to jest w tym filmie fajne.

#już tylko 290 dni do wakacji!

1. One, two, three (Wilder, 1961). W jednym z ostatnich Filmów (sierpniowym? może lipcowym) jest artykuł na temat słabości polskiego kina po 1990 (kolejny…), w którym autor (nie pamiętam nazwiska) przewagi zagranicznego kina nad rodzimym wylicza na przykładzie właśnie niniejszego filmu Wildera. Żeby nie było nieporozumień – zgadzam się, że nasza polska nadwiślańska kinematografia po 1990 pasmem sukcesów i wybitnych osiągnięć delikatnie mówiąc nie jest (z czym nie zgodziliby się chyba tylko pozytywnie zakręceni recenzenci Wyborczej), ale kurwa… „Raz dwa trzy” Wildera?!?! Poważnie!?!?!?!? Oglądałem ten film dawno temu i zostało mi po nim mało pozytywne wspomnienie, niemniej przejrzawszy artykuł w Filmie pomyślałem, że może coś przegapiłem, więc w wakacje obejrzałem go po raz drugi. Co za męka. Dawno nie widziałem czegoś tak irytującego. Długo by wyliczać wszystkie grzechy tego gniota, ale główne to wrzeszczący przez cały film, jednowymiarowy* i naprawdę pozbawiony ludzkich cech główny bohater – karierowicz marzący zdaje się o zostaniu europejskim dyrektorem Coca-Coli; oparcie wszystkich dowcipów i gagów na najgłupszych możliwych stereotypach; oraz fakt że w porównaniu z tym co Wilder robi tutaj z Coca-Colą product placement we współczesnych polskich rom-komediach jawi się nieomal krytyką korporacjonizmu.

2. Inwazja porywaczy ciał (Siegel, 1956). Czyli ta oryginalna. Kołatało mi, że jakoś wiąże się z mccarthyizmem, ale myślałem, że chodzi o krytyczne spojrzenie na panującą w tamtych czasach w USA atmosferę. A tu niespodzianka! IPC mogłaby startować w konkursie na najsprytniejsze dziełko propagandowe okresu antykomunistycznej paranoi. A tyle się zawsze mówi o lewackości Hollywoodu.

3. Where the buffallo roam (Linson, 1980). Czyli ten drugi (do czasu „Rum diaries”) film oparty na tekstach Huntera S. Thompsona, a czy film oparty na tekstach Huntera S. Thompsona może być zły? Chyba nie. Nawet jeżeli reżyser nie gra w tej lidze co Gilliam, a duet Murray-Boyle wymięka w zawodach z Deppem i del Torro, to zawsze pozostaje literatura. Właściwie jest tu wszystko to co w „Las Vegas Parano”, ale jednocześnie częściej niż tam HST pokazuje swoją ludzką/społecznie zaangażowaną twarz (jak chociażby w scenie skazania dzieciaka za bodajże posiadanie, czy wywiadzie z Kandydatem). Co tu dużo mówić: brudny sykstisowy fun.

4. Kocha, lubi, szanuje (Ficarra, Requa, 2011). Zaskakująco fajny, ale np. [spoiler] dlaczego Gossling nie zorientował się, że jego ukochana ma takie samo nazwisko co kumpel? jakim cudem przetrwał całą noc po tym jak był o włos od zaliczenia? itd?

5. California Split (Altman, 1974). Właściwie typowy przedstawiciel MASHowo+Gouldowego okresu ale jednocześnie chyba jeszcze bardziej zde(kon)centrowany, rozgadany i epizodyczny niż sąsiedzi. Dwaj nałogowi hazardziści najpierw mają pecha, potem jeszcze większego pecha, a potem… Ale oczywiście nie o fabułę tutaj chodzi, tylko o to jak ludzie do siebie mówią, jak się w stosunku do siebie zachowują, itd. To co zwykle. I tak jak zwykle Gould przyćmiewa wszystko i wszystkich. [spoiler] W końcówce George Segal mówi, że nic nie czuł, albo że nie czuł nic specjalnego. Nie mogę się zdecydować, czy chodzi o to, że nałogowiec nie potrafi cieszyć się wygraną, czy że wygrana jest kwestią przypadku, a nie techniki, szczęścia, dobrej passy, etc.

6. Gorączka (Holland, 1981). Dawno nie widziałem tak źle (w sensie technicznym) zrobionego filmu. Kiepskie kadrowanie, dziwne kolory, fatalny montaż, drewniana gra Łukaszewicza… A jednocześnie po przebrnięciu przez pierwsze 30 minut jakoś ciężko się potem oderwać i ogląda się choćby po to, żeby zobaczyć czy w kogoś w końcu tym pociskiem rzucą, czy wybuchnie komuś w rękach. Ale Holland chyba zawsze była gdzieś w połowie drogi między rozrywką a refleksją.

7. Boogie Nights (Anderson, 1997). Anderson patrzy na swoich bohaterów z czułością, ale jednak z góry, co jest możliwe głównie dzięki temu, że wszystkie 1-planowe postaci są w gruncie rzeczy głupiutkimi, zagubionymi duszyczkami. Z drugiej strony Cervantes robił podobnie, więc pomijając to i zbyt wiele klisz z gatunku „The Rise and Fall of…” (PTA nie oszczędza nam nawet „wesołej piosenki + sekwencji z dobrych czasów” i „smutnej piosenki + …”) to jest całkiem nieźle.

8. Love Exposure (Sono, 2008). Japończycy, w przeciwieństwie do Malicka, nie boją się robić 4 godzinnych filmów. Co prawda „Love Exposure” ma swoje dłużyzny i niepotrzebne sceny, ale generalnie Sono należy się szacunek, za zmierzenie się z takimi tematami jak grzech, upskirt, kłopotliwe erekcje, cross-dressing, sekty i wiele innych dziwnych rzeczy bez uciekania się do komedii (prawie).

* z tego co zauważyłem bohaterowie screwball comedy wbrew pozorom rzadko bywają jednowymiarowi, a ich negatywne cechy (oprtunizm, głupota, cynizm, etc) zostają z reguły w jakiś sposób (np. poprzez miłość, przemianę, zdjęcie maski,…) odkupione w końcówkach filmów.

sprawy ostateczne #ostateczny hołd

Ponieważ wyleciało mi z głowy jaki miał być trzeci film w poprzednim poście, to… Jenna Jameson in „A Clockwork Orgy”!

# zjednoczone stany nadinterpretacji

1. Drzewo życia (Malick, 2011). Aż chciałoby się powiedzieć, że Malick skończył się na „Badlands”, a potem kręcił już tylko wizualnie piękne, ale puste w środku poematy, ale niestety prawda jest taka, że w tych późniejszych filmach też jest sporo dobrych fragmentów. Na przykład „Drzewo życia” jest prawie całe dobre. Niektórzy czepiają się że kontrast między światopoglądem ojca i matki jest zbyt oczywisty, ale mi to nie przeszkadzało. Nawet dinozaury były w jakimśtam naiwnym (ale chyba niechrześcijańskim?) sensie uzasadnione. O dorastaniu pod okiem zwariowanego ojca nie wspominam, bo jak jest każdy widzi. Film psuje się dopiero w momencie kiedy Brad Pitt traci pracę i nagle wszyscy idą do czegoś w rodzaju nieba. Nawet nie zastanawiam się o co w tym chodzi – moim zdaniem Malick po prostu wystraszył się perspektywy 5-godzinnego filmu i czym prędzej podsumował całą historię „głęboką” metaforą (już wolałbym zakończenie a’la „Szymon Słupnik” Bunuela). Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że Sean Penn jest na ekranie przez około 15 minut i właściwie nie wiadomo po co?

No chyba że Malick chciał nakręcić coś w rodzaju „Białej Wstążki” tylko że o obecnym kryzysie i generalnie o mentalności współczesnej Wall Street – dlatego potrzebne było te kilkanaście minut współczesnego wątku, żeby widz miał kontekst interpretacyjny dla części dziejącej się w latach 50. Oczywiście żartuję.

2. Pojedynek na szosie (Spielberg, 1971). Gościa goni przestarzała cysterna z ropą, napięcie sięga szczytów w tego typu scenach, kiedy bohater tak na prawdę mógłby po prostu wysiąść z samochodu i oszczędzić sobie stresu, no i [spoiler] uwolnienie się od prześladowcy następuje dopiero wtedy kiedy auto ulega awarii, a nasz everyman dojrzewa do decyzji o rozstaniu się z nim. Założę się, że Spielberg chciał po prostu nakręcić pozbawioną drugiego dna prostą dreszczowcową etiudkę. Ale jak tu się bać kiedy przez szpary kafkowskiej akcji na każdym kroku wyłazi słuszne przesłanie o potrzebie uniezależnienia się od motoryzacji, a w dalszej perspektywie pewnie też od przemysłu, opartych na ropie.

cdn

wojaczek (1999)

reż. Lech Majewski
scen. Lech Majewski, Maciej Melecki
wyst. Krzysztof Siwczyk, Andrzej Mastalerz, Dominika Ostałowska, Robert Gawliński

Pierwsze skojarzenie jakie miałem po ostatnim obejrzeniu to „Last Days” Van Santa, ale to jednak są zupełnie inne filmy. U Van Santa z tego co pamiętam można wyczytać totalną niezgodę na zrozumienie tamtej śmierci – ona do niczego nie pasuje, pojawia się znikąd, gość łazi sobie po lesie, jest fajnie, ma fajny dom, jakichś znajomych i nagle jeb. Koniec. Natomiast tutaj autodestrukcja sygnalizowana jest w zasadzie od pierwszej sceny, czyli od słynnego wyjścia przez okno i trzeba by Wojaczka posądzać o naprawdę wyszukaną pozę, żeby nie domyślać się jak skończy.

Facet, jeżeli akurat nie kombinuje jak się zabić, to w jakiś sposób protestuje przeciw rzeczywistości. Poza piciem i pisaniem, specyficznym elementem tego buntu jest przedrzeźnianie. Świata, ludzi, języka. Wojaczek cały czas pozuje, naśladuje, wykonuje teatralne gesty, deklamuje. Tak jakby chciał zostać krzywym lustrem, w którym odbije się głupota świata. Co nawiasem mówiąc też jest chyba pragnieniem autodestrukcyjnym.

Zdaje się, że Krzysztof Siwczyk zebrał za swoją rolę sporo pochwał. No i rzeczywiście – niesie ten film na plecach przez 1,5 h i ani na chwilę nie upuszcza. Jak na amatora-debiutanta niezły wyczyn. Tyle że oglądając ostatnio pomyślałem, że gra może trochę za bardzo na jedną nutę. Wszystkie deklamacje są mniej więcej w tym samym, patetycznym stylu – to samo popisy aktorskie. Brakuje przynajmniej odrobiny lekkości. Bez niej Wojaczek wychodzi po prostu na przeciętnego aktora.

A tak w ogóle to „Wojaczek” wcale nie jest o Wojaczku. Nie wiem w ilu dokładnie scenach pojawia się poeta, ale na pewno nie we wszystkich. Za to we wszystkich scenach pojawia się prowincjonalna Polska ad. ~1970. Beznadziejne uliczki, odrapane mury, mieszkania, bary mleczne, sklepy, ciągle gadające radio, transparenty ze sloganami, Teatr Sensacji „Kobra”, no i oczywiście zespół o tajemniczej nazwie „Sekret” (oficjalnie najśmieszniejsza kapela w dziejach kina). Wszechobecna nijakość. Ale w obiektywie Majewskiego ta nijakość staje się prawie sympatyczna. Może to efekt lekkiej karykatury, inspiracji czeską nową falą*, albo po prostu (nie)szczęśliwy przypadek, ale aż chciałbym tam zamieszkać. Tym bardziej, że w filmie jakoś specjalnie nie widać, że w pewnym momencie akcja z zadupia (Mikołowianie: nie oszukujcie się;)) przenosi się do Wrocławia, czyli jednak dużego miasta. Ale może w tamtych czasach to nie była taka wielka różnica.

* czy w ogóle istnieje portret wschodnioeuropejskiej małomiasteczkowej prowincji ad 1950/70, który nie wygląda jak czeska nowa fala?

sprawy ostateczne #finlandia

A może by tak pierdolnąć wszystko i wyjechać do Finlandi…?