#już tylko 290 dni do wakacji!

1. One, two, three (Wilder, 1961). W jednym z ostatnich Filmów (sierpniowym? może lipcowym) jest artykuł na temat słabości polskiego kina po 1990 (kolejny…), w którym autor (nie pamiętam nazwiska) przewagi zagranicznego kina nad rodzimym wylicza na przykładzie właśnie niniejszego filmu Wildera. Żeby nie było nieporozumień – zgadzam się, że nasza polska nadwiślańska kinematografia po 1990 pasmem sukcesów i wybitnych osiągnięć delikatnie mówiąc nie jest (z czym nie zgodziliby się chyba tylko pozytywnie zakręceni recenzenci Wyborczej), ale kurwa… „Raz dwa trzy” Wildera?!?! Poważnie!?!?!?!? Oglądałem ten film dawno temu i zostało mi po nim mało pozytywne wspomnienie, niemniej przejrzawszy artykuł w Filmie pomyślałem, że może coś przegapiłem, więc w wakacje obejrzałem go po raz drugi. Co za męka. Dawno nie widziałem czegoś tak irytującego. Długo by wyliczać wszystkie grzechy tego gniota, ale główne to wrzeszczący przez cały film, jednowymiarowy* i naprawdę pozbawiony ludzkich cech główny bohater – karierowicz marzący zdaje się o zostaniu europejskim dyrektorem Coca-Coli; oparcie wszystkich dowcipów i gagów na najgłupszych możliwych stereotypach; oraz fakt że w porównaniu z tym co Wilder robi tutaj z Coca-Colą product placement we współczesnych polskich rom-komediach jawi się nieomal krytyką korporacjonizmu.

2. Inwazja porywaczy ciał (Siegel, 1956). Czyli ta oryginalna. Kołatało mi, że jakoś wiąże się z mccarthyizmem, ale myślałem, że chodzi o krytyczne spojrzenie na panującą w tamtych czasach w USA atmosferę. A tu niespodzianka! IPC mogłaby startować w konkursie na najsprytniejsze dziełko propagandowe okresu antykomunistycznej paranoi. A tyle się zawsze mówi o lewackości Hollywoodu.

3. Where the buffallo roam (Linson, 1980). Czyli ten drugi (do czasu „Rum diaries”) film oparty na tekstach Huntera S. Thompsona, a czy film oparty na tekstach Huntera S. Thompsona może być zły? Chyba nie. Nawet jeżeli reżyser nie gra w tej lidze co Gilliam, a duet Murray-Boyle wymięka w zawodach z Deppem i del Torro, to zawsze pozostaje literatura. Właściwie jest tu wszystko to co w „Las Vegas Parano”, ale jednocześnie częściej niż tam HST pokazuje swoją ludzką/społecznie zaangażowaną twarz (jak chociażby w scenie skazania dzieciaka za bodajże posiadanie, czy wywiadzie z Kandydatem). Co tu dużo mówić: brudny sykstisowy fun.

4. Kocha, lubi, szanuje (Ficarra, Requa, 2011). Zaskakująco fajny, ale np. [spoiler] dlaczego Gossling nie zorientował się, że jego ukochana ma takie samo nazwisko co kumpel? jakim cudem przetrwał całą noc po tym jak był o włos od zaliczenia? itd?

5. California Split (Altman, 1974). Właściwie typowy przedstawiciel MASHowo+Gouldowego okresu ale jednocześnie chyba jeszcze bardziej zde(kon)centrowany, rozgadany i epizodyczny niż sąsiedzi. Dwaj nałogowi hazardziści najpierw mają pecha, potem jeszcze większego pecha, a potem… Ale oczywiście nie o fabułę tutaj chodzi, tylko o to jak ludzie do siebie mówią, jak się w stosunku do siebie zachowują, itd. To co zwykle. I tak jak zwykle Gould przyćmiewa wszystko i wszystkich. [spoiler] W końcówce George Segal mówi, że nic nie czuł, albo że nie czuł nic specjalnego. Nie mogę się zdecydować, czy chodzi o to, że nałogowiec nie potrafi cieszyć się wygraną, czy że wygrana jest kwestią przypadku, a nie techniki, szczęścia, dobrej passy, etc.

6. Gorączka (Holland, 1981). Dawno nie widziałem tak źle (w sensie technicznym) zrobionego filmu. Kiepskie kadrowanie, dziwne kolory, fatalny montaż, drewniana gra Łukaszewicza… A jednocześnie po przebrnięciu przez pierwsze 30 minut jakoś ciężko się potem oderwać i ogląda się choćby po to, żeby zobaczyć czy w kogoś w końcu tym pociskiem rzucą, czy wybuchnie komuś w rękach. Ale Holland chyba zawsze była gdzieś w połowie drogi między rozrywką a refleksją.

7. Boogie Nights (Anderson, 1997). Anderson patrzy na swoich bohaterów z czułością, ale jednak z góry, co jest możliwe głównie dzięki temu, że wszystkie 1-planowe postaci są w gruncie rzeczy głupiutkimi, zagubionymi duszyczkami. Z drugiej strony Cervantes robił podobnie, więc pomijając to i zbyt wiele klisz z gatunku „The Rise and Fall of…” (PTA nie oszczędza nam nawet „wesołej piosenki + sekwencji z dobrych czasów” i „smutnej piosenki + …”) to jest całkiem nieźle.

8. Love Exposure (Sono, 2008). Japończycy, w przeciwieństwie do Malicka, nie boją się robić 4 godzinnych filmów. Co prawda „Love Exposure” ma swoje dłużyzny i niepotrzebne sceny, ale generalnie Sono należy się szacunek, za zmierzenie się z takimi tematami jak grzech, upskirt, kłopotliwe erekcje, cross-dressing, sekty i wiele innych dziwnych rzeczy bez uciekania się do komedii (prawie).

* z tego co zauważyłem bohaterowie screwball comedy wbrew pozorom rzadko bywają jednowymiarowi, a ich negatywne cechy (oprtunizm, głupota, cynizm, etc) zostają z reguły w jakiś sposób (np. poprzez miłość, przemianę, zdjęcie maski,…) odkupione w końcówkach filmów.

Dodaj komentarz