boom (1968)

reż. Joseph Losey
scen. Tennessee Williams
wyst. Elizabeth Taylor, Richard Burton

Film bombastycznie przeintelektualizowany, campowo przerysowany i w ogóle przedobrzony. Na każdej płaszczyźnie i w każdym calu… chyba. Bo szczerze mówiąc nie dałem rady dobrnąć do końca. Było za późno. Za wysoko. Za szeroko. Zbyt operowo. Zbyt teatralnie, absurdalnie, fundamentalnie, itd.

Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło: przy okazji przypomniały mi się specyficzne dziwadła, które onegdaj trafiały się na kanale filmowym Europa Europa – jedne lepsze („Miasto Kobiet”), inne gorsze (słusznie zapoznany odjazd Polańskiego), ale wszystkie powielające tą samą surrealistyczno-teatralną sztancę. Jakaś postać (często tajemnicza, czasem naiwna) trafia do jakiegoś odciętego od świata miejsca gdzie dzieją się różne absurdalne, fantastyczne i traumatyczne rzeczy – konfrontacje, teatralne gesty, wspomnienia z dzieciństwa, z wojny, sex, perwersje, gimnastyczki strzelające piłeczkami pingpongowymi z cipek – a potem ucieka (o ograniczeniach definicji syntetycznych kiedy indziej). Ile tego typu filmów powstało? Sam nie wiem. Widziałem około 5, o kilku kolejnych słyszałem („Teoremat” i „Salo” Pasoliniego), co do kilku waham się czy można je do tego „gatunku” zaliczyć („Wielkie Żarcie”? „Matnia” Polańskiego?)… Czyli w sumie najwyżej 10…?

Dobra, umówmy się, „gatunek” to określenie trochę na wyrost. Chodzi raczej o typ, może nawet bardziej potencjalny niż faktycznie istniejący… Ale jeżeli potencjalny, to w tym sensie w jakim potencjalne było istnienie Neptuna zanim go rzeczywiście zaobserwowano, albo tego niedawno-odkrytego ptakozaura, który ma być brakującym ogniwem między dinozaurami a ptakami… Krótko mówiąc es muss sein. Przegięte artystowskie skrzyżowanie „Alicji w krainie czarów” z minimalem spod znaku Edwarda Albee po prostu musi istnieć. Wskazują na to odchylenia w ruchu planet.

Ok. Ale co z tego? – Otóż nic. Konwencja jakich wiele. Kolejna ślepa (ślepa?) uliczka w dziejach kinematografii. Zwyrodniały owoc chwilowego osłabienia systemu studyjnego, nie mówiąc już o rozprzężeniu w sferze obyczajów. Przekoncypowany płód ery Artystów, niezdolny do przetrwania w warunkach dekoniunktury, z góry skazany na wymarcie w przeciągu kilku, no może kilkunastu, lat. Przykry meteor…

Oczywiście przesadzam. Niektóre z tych filmów są nawet fajne i ciekawe. A te, które nie są posiadają mimo wszystko jakiś melancholijny urok. Trochę jak reklamy z Mikołajem kopcącymi Lucky Strajki. To se ne vrati. Bezpowrotnie utracona pompatyczność.

Dodaj komentarz